Gdy ze Słowacji ruszaliśmy w drogę w stronę Węgier, wszyscy przekonywali nas, że teraz będzie już tylko z górki. Wszyscy się mylili. Na Węgrzech też są góry i wzniesienia, a drogi potrafią być poprowadzone w tak wredny sposób, że co chwila mierzymy się ze stromym podjazdem, a po nim małym zjazdem w dół. I tak w koło Macieju. Może i są inne trasy – autostrada biegnie płaskim, nizinnym terenem. Ale jak wiadomo, tam rowerzyści wstępu nie mają.
Wzgórza są nieodłączną częścią naszej codzienności. Najpierw myślałam, że to my jakimś cudem wyznaczamy takie trasy, że nawet w nizinnym kraju jedziemy jedynie pod górkę. Później zorientowałam się, że jeśli chcemy zobaczyć coś pięknego, często nie mamy wyjścia.
Nie inaczej było w drodze na Eger. Miasto i okolice to słynny region winiarski na Węgrzech. Po drodze mijaliśmy rzędy winorośli, a w powietrzu czuliśmy zapach dojrzewających winogron. Szkoda, że temperatura na drodze, o czym raczył poinformować mnie Luke, wynosiła 50 stopni Celsjusza, a ja musiałam wrzucać coraz niższą przerzutkę, żeby pokonać ostre wzniesienie. Ostatnio w Miskolcu usłyszeliśmy od kolegi Laszlo, że jazda rowerem, szczególnie przez wymagające tereny, to rodzaj aktywnej medytacji. Trudno się z tym nie zgodzić. Czasem w takich chwilach po prostu milczę i powoli pedałuję do przodu, koncentrując się jedynie na kolejnych kilku metrach. Nie myślę o tym, jak długo jeszcze potrwa podjazd pod górę, ani ile jeszcze takich podjazdów mnie czeka. Zwykle pomaga.
Wykończeni dotarliśmy do Eger i usadowiliśmy się w jednej z kafejek przy drodze prowadzącej na zamek. Skosztowaliśmy pysznego węgierskiego wina i byliśmy gotowi na eksplorowanie miasta. Eger dawniej znajdował się pod panowaniem tureckim (jak duża część miast na Węgrzech) i widać to nie tylko po samotnym minarecie, który jest pozostałością po meczecie. Całe miasteczko wypełnia turecki klimat. Zachwyciły nas brukowane uliczki, niskie domki z łagodnie opadającymi czerwonymi dachami, urocze kamieniczki w centrum.
Największe wrażenie zrobiła na nas neoklasycystyczna bazylika, druga co do wielkości na Wegrzech. Cały czas wysoko zadzierałam głowę i nie mogłam oderwać wzroku od przepięknych fresków na suficie. Oczywiście Łukasz chciał także zobaczyć zamek (musimy zwiedzać każdy zamek na naszej trasie). Rozciągał się z niego fantastyczny widok na całe miasto skąpane w świetle zachodzącego słońca. Stąd można było doskonale zobaczyć, że paleta barw zabudowy Egeru to głównie pomarańcz, czerwień, żółć i ochra. Dzięki temu panorama miasta wygląda tak pięknie, a szczególnie o „złotej godzinie”, kiedy kolor budynków i nieba ze sobą współgrają.
Przechadzając się po zamku poczułam obezwładniający zapach wanilii i cynamonu. Postanowiłam znaleźć jego źródło. Było to stoisko, gdzie dwójka młodych ludzi ręcznie przygotowywała najbardziej chyba znany węgierski przysmak, czyli Kürtős Kalács, z angielska zwany Chimney Cake. Spiralne ciasteczko było jeszcze gorące i pokryte glazurowanym brązowym cukrem. Zdecydowanie najlepsze, jakie jadłam w życiu!
Będąc w Eger koniecznie trzeba spędzić wieczór w jednej z tutejszych winnic. Zamarzyła się nam taka wykuta w skale. Wprawdzie trzeba było się trochę powspinać, ale tak bardzo było warto! Na szczycie wzgórza przy wjeździe do miasta w skale wyryte są piwnice na beczki z winem i wnętrze restauracji-winiarni. Ceny zbijają z nóg i powodują stan permanentnego szoku. To, co brałam za cenę lampki wina (myśląc po warszawsku) okazało się ceną butelki. Wino znakomite. Lampka kosztowała jakieś 2 zł, butelka od 20 do 30 zł. Szkoda, że byliśmy tak wykończeni wędrówką, że już po dwóch lampkach odpadliśmy z gry…Na szczęście przed nami jeszcze jakiś tydzień w kraju Madziarów, gdzie doskonałego wina w dobrej cenie i pięknych okolicznościach przyrody na pewno nie zabraknie 🙂