Ostatnio coraz częściej spędzamy noc na dziko pod namiotem. Przyznaję, że nie jest to mój ulubiony sposób nocowania i sto razy bardziej wolę kanapę u Couchsurferów z łazienką w pakiecie. Ale niestety wieczór często zastaje nas w mniejszych miejscowościach, gdzie takiej opcji nie mamy. Próbujemy celować tak, by móc rozstawić namiot nad jeziorem – wtedy wieczorną i poranną kąpiel mamy zapewnioną. Węgry to jednak nie jest kraina wielkich jezior (poza Balatonem), więc zimny prysznic pozostaje w strefie marzeń.
Ostatnio próbowałam znaleźć wyjście z tej sytuacji i przypomniała mi się chyba najbardziej ekstremalna noc na Couchsurfingu, jaką mieliśmy w squacie w Londynie. Squattersi jak wiadomo nie przywiązują specjalnej wagi do higieny, więc jedyne, czego można było u nich uświadczyć, to kibelek i umywalka. Spytałam, jaką mają opcję na kąpiel i okazało się, że znaleźli całkiem sprytny i niedrogi sposób. W pobliżu squatu (jakieś 20 minut spacerkiem) był ośrodek sportowy z basenem. Dogadali się z obsługą, że mogą tam przychodzić na prysznic kupując najtańszy możliwy bilet, czyli bilet seniora. Z tego, co kojarzę, ta przyjemność kosztowała ich jedynie 1 funt.
A więc basen. Od teraz po drodze będziemy szukać miejskich pływalni, jeżeli w perspektywie będzie noc pod namiotem. Po całym dniu jazdy na rowerze pewnie nie ruszę na basenie ręką ani nogą, ale prysznic wziąć będzie można.
Niestety w miejscowości, w której się zatrzymaliśmy miejska pływalnia była już nieczynna o godzinie 18.00. Co robić? Spytałam kilku tubylców, czy znają w pobliżu jakieś miejsca z noclegiem. Jeden z nich skierował nas na piaszczystą drogę za miastem i już po paru chwilach dotarliśmy do raju! Był to bar plażowy D-Beach Strand w Domony, z dostępem do jeziorka, pełną infrastrukturą sanitarną, przebieralniami i oczywiście kilkoma miejscami, w których można zamówić zimne napoje i gorącego langosza! Pan ratownik podpowiedział nam, że możemy rozbić namioty na polanie pod barem zupełnie za darmo i zapewnił, że w nocy będzie nad nami czuwał pan ochroniarz!
- Termometry szaleją…
- więc nie ma nic lepszego niż jeziorko…
- …pusta plaża
- i smażing! 🙂
Do Budapesztu pozostało jedynie 30 kilometrów, więc rano wrzuciliśmy tryb plażowych leniuchów i spędziliśmy na plaży pół dnia. Na zmianę moczyliśmy się w jeziorku i wylegiwaliśmy się na leżakach, a dopiero koło drugiej ruszyliśmy w dalszą drogę. W Budapeszcie czekał już na nas Jani, którego jesienią gościliśmy w Warszawie. To będzie chyba moja pierwsza rewizyta na Couchsurfingu!