Trasa: Bukovec – Welka Ida – Buzica – Kazsmark – Szikszo – Miskolc (ok. 95 km)
Łączna liczba przejechanych kilometrów: 870
O 4 nad ranem obudziły nas krople deszczu miarowo uderzające o namiot. To nie była jednak dobra aura do wstawania, więc próbowaliśmy przeczekać złą pogodę i wyruszyć około 9. Gdy jednak nic nie wskazywało na poprawę sytuacji, niechętnie wydostaliśmy się ze śpiworów i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wreszcie w dół! Zmieniałam biegi na coraz wyższe i do najbliższej miejscowości pędziliśmy z prędkością dwudziestu kilku kilometrów na godzinę. Znów naszym oczom ukazały się wielkie blokowiska Romów, robiące równie przytłaczające wrażenie, co Luník IX w Koszycach. Zatrzymaliśmy się na chwilę w jakiejś małej jadłodajni na herbatę. Była godzina 13.00, a wszyscy klienci już zamawiali szoty wódki, które zapijali piwem. Nikt nie przyszedł na obiad. Było widać, że żyje się tu biednie.
Kilka kilometrów dalej dostrzegliśmy, jak kominy fabryczne wypuszczają w niebo kłęby dymu. Wyglądało to strasznie. Okazało się, że kominy fabryki należą do U.S. Steel, przejęła koszycką hutę w roku 2000. Wraz z tą inwestycją w mieście pojawiło się ponad 20 000 robotników, którzy osiedlili się w Koszycach i w okolicy. Doliczając w to rodziny robotników, łącznie do miasta napłynęło ok. 70 000 osób. Nie mogłam patrzeć, jak amerykański gigant zatruwa środowisko. Nie dziwię się, że firma regularnie ostro krytykuje regulacje klimatyczne Unii Europejskiej. Są pewnie odpowiedzialni za lwią część zanieczyszczeń w całym kraju.
W ogóle droga do granicy węgierskiej w Buzicy nie napawała optymizmem. W wiosce Welka Ida zauważyliśmy domy Romów, które były prawdziwym obrazem nędzy i rozpaczy. Rozwalające się drewniane chaty bez drzwi i okien. Pod domem zbudowany prowizoryczny piec i komin, w którym Romowie palą śmieciami. Brak prądu i wody. Na zdezelowanych bramach pod domem suszą się ubrania. Wokół latają brudne dzieci, psy i koty. Gdy weszliśmy do jednego ze sklepów w pobliskiej miejscowości, nie mogliśmy wytrzymać unoszącego się wokół fetoru. Zauważyliśmy też, że sąsiedzi Romów, Słowacy, otaczają swoje domy drutem kolczastym, by ustrzec się nieproszonych wizyt.
Wkrótce przekroczyliśmy granicę i jechaliśmy przez wsie po węgierskiej stronie. Mieliśmy nadzieję na jakikolwiek sklep spożywczy lub choćby podrzędny bar, ale przeliczyliśmy się. Nawet w czymś, co wyglądało na większe skupisko ludzi niż wieś, nie mogliśmy znaleźć żadnego miejsca, w którym można się pożywić. Na domiar złego, gdy dojechaliśmy do spotkania naszej mniejszej drogi z autostradą, okazało się, że do Miskolca, do którego planowaliśmy dotrzeć, nie da się jechać inaczej niż autostradą. Na autostradzie za to był znak wyraźnie zabraniający wjazdu rowerów (i powozów konnych). Błędne koło.
Na szczęście zauważyliśmy obok małą, niepozorną ścieżkę rowerową, którą udało się nam dojechać do Szikszó, gdzie natrafiliśmy na restaurację i zjedliśmy późną obiadokolację. Do Miskolca, w którym udało się nam znaleźć hosta na Couchsurfingu, mieliśmy jeszcze 20 kilometrów. Niby nie jest źle, ale robiło się już ciemno, musieliśmy jechać autostradą, na której po jakimś czasie nie było już żadnego światełka.
Nasze rowery są dobrze oświetlone – mamy latarki z przodu, czerwone lampki z tyłu i liczne odblaski. Autostrada była w zasadzie kompletnie pusta, a jeżeli pojawił się na niej pojedynczy samochód czy ciężarówka, zawsze wyprzedzały nas sąsiednim pasem. Teoretycznie powinnam czuć się bezpiecznie. Jednak droga prowadziła pod górę, byłam już bardzo zmęczona, bo tego dnia przejechaliśmy już ponad 70 kilometrów, czyli dużo więcej niż zwykle. A po drodze nie było żadnego miejsca, w którym można spędzić noc. Perspektywa rozbijania namiotu przy autostradzie też nie wchodziła w grę. Czułam, że jadę na jakiejś dużej dawce adrenaliny, do tego stopnia, że nie czułam już w pewnym momencie zmęczenia ani bólu mięśni. Chciałam tylko dojechać na miejsce i położyć się spać. Latarka oświetlała jakieś 5 metrów przede mną i na tym małym odcinku się koncentrowałam. Starałam się jechać jak najszybciej, nawet 20 km/h pod górę, żeby tylko dotrzeć do miasta.
Gdy pojawiły się pierwsze światła Miskolca, adrenalina momentalnie ustąpiła, a na jej miejsce pojawiło się wyczerpanie i ból mięśni. Dotarliśmy do ulicy Katowickiej, na której mieszkał nasz host – Laszlo. Okazuje się, że Katowice to miasto partnerskie Miskolca, który ma charakter przemysłowy. Laszlo był dla nas bardzo miły i wyjechał po nas rowerem, mimo że było tuż przed północą. Postanowiliśmy, że następnego dnia zregenerujemy się w basenach termalnych w jaskini pod Miskolcem, żeby dać odpocząć naszym biednym mięśniom. Laszlo pomógł nam też opracować trasę na Budapeszt na kolejne dni, tak byśmy mogli ominąć największe wzniesienia na drodze. A z samego rana czekały na nas na stole domowe langosze jego mamy ze śmietaną i serem! Cudo!
Gdy byliśmy na Węgrzech ostatnim razem, rok temu w Budapeszcie, miałam jakieś dziwne uprzedzenie do węgierskiej kuchni. Może dlatego, że trafiliśmy na pierwszy obiad do słabego baru i zjadłam coś, co przypominało kotletem z serem w hiper tłustej panierce, w dodatku pływający w tłuszczu i średnio ciepły. Od tamtej pory omijałam szerokim łukiem budki z langoszem i krzywiłam się na samą myśl o węgierskim jedzeniu. Jednak langosz u Laszlo pomógł mi przełamać wcześniejsze złe doświadczenia. Już mam apetyt na kolejnego! 🙂