Od samego rana marzyłam o kąpieli w jaskini pod Miskolcem. W dzielnicy Miskolctapolca znajdują się tak zwane cave baths, czyli baseny z wodą o zróżnicowanej temperaturze, z których część jest w środku prawdziwej jaskini. Wyobraziłam sobie, jak cudownie na moje zbolałe mięśnie zadziała leniwa kąpiel! Do Miskolctapolca z centrum miasta prowadzi ścieżka rowerowa. Za 4 godziny kąpieli zapłaciliśmy łącznie ok. 5000 forintów, czyli przeliczając na złotówki, jakieś 67 złotych. Przyznaję, że nie jest lekko ogarnąć się w przeliczaniu cen z forintów na złotówki. Trzeba podzielić każdą cenę na 100, a następnie pomnożyć przez ok. 1,35. Za każdym razem mocno się gimnastykuję. Ogólnie jednak ceny są dość przystępne i porównywalne z polskimi. Na pewno w Miskolcu jest dużo taniej niż w Warszawie.
Wejście do basenu w jaskini totalnie nas zachwyciło. Łukasz wziął ze sobą małą wodoodporną kamerkę i kręcił filmy, a ja relaksowałam się w kolejnych grotach. Najcudowniej było w basenach z temperaturą 35 stopni Celsjusza. Nie chciałam stamtąd wychodzić za żadne skarby, czułam, że zasypiam, a moje mięśnie regenerują się po przejechanych dnia poprzedniego 90 km.
Woda sprawiła, że momentalnie zrobiliśmy się głodni. Nie jest łatwo zrozumieć menu w barach i restauracjach. Na szczęście wygląda na to, że do Miskolctapolca przyjeżdża sporo Polaków (zresztą wszędzie na basenach słyszeliśmy język polski), więc niektóre restauracje mają menu w dwóch językach: węgierskim i polskim. Lepiej spytać kelnera, czy mówi po polsku, niż liczyć na komunikację w języku angielskim. I bardzo dobrze, bo z węgierskiego menu zrozumiałam jedynie 3 słowa: majonez, ketchup i grill 🙂
Po wizycie w Miskolctapolca wróciliśmy do centrum miasta na spotkanie z naszym cudownym Couchsurferem Laszlo. Znaleźliśmy bar w miejscu łudząco podobnym do londyńskiego Camden Town. Laszlo nauczył nas wznosić toast po węgiersku i powiedział, że mam chyba talent do języków, po wymówienie słowa „Egeszsegedre” nie sprawiło mi większego problemu. Dowiedziałam się też, że moje imię „Ania” oznacza w języku węgierskim „matka”, a „nagy” znaczy „wielki”.
Takie podstawy jak na razie wystarczą. Węgrzy mają też podobne do polskiego nazwy dni tygodnia, szczególnie środa (szerda), czwartek (csütörtök) i piątek (péntek). Kolejne podobieństwo to węgierskie słowo oznaczające klucz – kulcs, który czytamy jako „kulcz”. Ale to raptem kilka słów. Gdy widzę cały tekst po węgiersku, łapię się za głowę i nie jestem nawet w stanie przewidzieć, które słowo jest rzeczownikiem, czasownikiem czy przymiotnikiem. Nie ma szans na skojarzenia. Nawet po niemiecku mogę zrozumieć piąte przez dziesiąte. Mój tata, który jest pasjonatem historii rodziny i tworzy drzewo genealogiczne naszego rodu, dokopał się ostatnio do węgierskiego przodka. Jeżeli zrobię kiedyś badanie DNA i wykaże ono, że w moich żyłach jest trochę węgierskiej krwi, nauczę się tego języka! 🙂
Wieczorem do naszej trójki dołączył przyjaciel Laszlo, Andres. Tak jak Laszlo, ćwiczy on japońską sztukę posługiwania się mieczem, czyli kendo. Obaj są także zafascynowani religiami wschodu i medytacją, jednak Laszlo łączy ją z tradycjami chrześcijańskimi. Tłumaczył nam wczoraj, że Jezus też medytował na pustyni, gdy odganiał od siebie nieczyste siły. Andres powiedział nam za to, że nasza jazda rowerem, często wykańczająca, jest rodzajem aktywnej medytacji J Andres zaprosił nas do swojego domku na wzgórzu. Zjedliśmy pyszną, pikantną potrawę z ryżu i warzyw i rozgościliśmy się w jego pokoju do medytacji. Była tam niesamowicie dobra energia. W ogóle Andres i Laszlo są osobami, które przekazują otoczeniu tylko pozytywne wibracje. Na pewno każdy z Was aż za dobrze zna osoby, które niby emanują jakimś rodzajem energii i dużo mówią, ale po godzinie przebywania z nimi czujecie, jakby ktoś wyssał z Was energię. Tutaj było zupełnie odwrotnie. Poczułam się niesamowicie zrelaksowana. Andres i Laszlo opowiadali nam o swojej pierwszej wyprawie do Polski – otóż byli na Jasnej Górze, którą uważają za miejsce niezwykłej mocy. Że też oni wyczuwają takie rzeczy. Rozmawialiśmy długo przy winie Batory o religii, filozofii, ale nadszedł niestety czas pożegnania. Wiem na pewno, że żal będzie nam wyjeżdżać z Miskolca. Zawsze, gdy zostajemy u kogoś na dłużej niż jedną noc jestem trochę przywiązana do tej osoby. Mam nadzieję, że Laszlo, może nawet razem z Andresem, odwiedzą nas jesienią w Warszawie.