Trasa: Rijeka – Omišalj – Krk – Valbiska – Merag – Cres
Łukasz uparł się, żeby z Rijeki koniecznie pojechać na wyspy chorwackie, jak tysiące turystów z Polski, Niemiec, Włoch i Słowenii, wnioskując po rejestracjach mijających nas samochodów. Po pierwsze, to znaczny objazd nie do końca w kierunku Włoch, na które mieliśmy się kierować. Po drugie, z moich wakacji z rodzicami na Krku kilkanaście lat temu zapamiętałam przede wszystkim górzyste ukształtowanie terenu i serpentyny na przemian pod górę i w dół. Na samą myśl wszystko zaczęło mnie boleć i chciało mi się płakać. Ale Łukasza trudno było odciągnąć od jego pomysłu. Obiecał mi tylko, że prosto do Puli popłyniemy z Cresu promem i odpoczniemy. OK, umowa stoi.
Krk i okolice okazały się bardzo turystyczne, co zauważyliśmy po cenach. Nie udało nam się z Rijeki dojechać na samą wyspę od razu, więc zatrzymaliśmy się na kempingu jeszcze przed mostem prowadzącym na Krk. No właśnie, czy Krk to wyspa, skoro prowadzi na nią most? W każdym razie kemping okazał się przybytkiem czterogwiazdkowym. Co to w zasadzie znaczy dla kogoś, kto przyjechał rozbić tam namiot? Czy dostajemy jakiś specjalny grunt? Każda miejscówka ma swoje drzewko dające rozległy cień? W łazienkach są wanny i prysznice, a każdy gość dostaje leżaczek na plażę? Oczywiście, że nie. Cztery gwiazdki przełożyły się na kosmiczną cenę 25 euro za noc dla naszej dwójki. Nawet nie wysilili się, żeby podać cenę w kunach. Po co, skoro wszystkie przyczepy kempingowe i bungalowy są okupowane przez Niemców? Turysta to tylko portfel wypchany euro. Z ciężkim sercem zapłaciliśmy i poszłam pod prysznic.
Fakt, że jak na kemping łazienki były naprawdę w dobrym standardzie. Zamykane duże kabiny z prysznicem i małą szatnią do powieszenia swoich ubrań, nawet znalazł się koszyczek na kosmetyki. Ciepłej wody też było pod dostatkiem. Super! Szczególnie w porównaniu z kempingami na Węgrzech, w których ciepłą wodę miałam może przez półtorej minuty. Potem koniec tego dobrego i temperatura spada do jakichś dziesięciu stopni, aby zahartować turystów. Mimo wszystko taka cena za kemping nas poraziła.
Nie inaczej było w samej miejscowości Krk już na wyspie, gdzie udało się nam znaleźć kemping przy samym morzu i tamże rozstawić namiot. Tutaj 25 euro aż tak nie bolało, bo nasz namiot rzeczywiście stał przy samej plaży pod drzewkiem. O 8 rano, kiedy w środku robiło się już niewyobrażalnie duszno, przebrałam się w strój kąpielowy i zanurzyłam się w chłodnym jeszcze Adriatyku. Na plaży nie było żywej duszy…Rozkoszowałam się tą chwilą, bo wiedziałam, że już za 2 godziny zwali się tu cały zasób kempingu!
Wyruszyliśmy na zwiedzanie miasteczka Krk, które składa się z setek wąskich, kamiennych uliczek. Podobały się nam domki z drewnianymi okiennicami i wylegujące się w cieniu kotki (chyba znów tęsknię za Rudzielcem!). Poszliśmy do punktu informacji turystycznej podpytać o te promy, rzekomo kursujące do samej Puli. I co się okazało? Oczywiście promów do Puli nie ma. Od 2014 roku. Jedyną opcją dla nas było przedostanie się do promu na południu wyspy, dopłynięcie do miasta Merag na wyspie Cres, a potem dojazd do miejscowości Porozina na drugim końcu tej wyspy.
Odległości niby nie porażające, ale w praktyce okazało się to najcięższym epizodem całej wyprawy. Port, jak można się domyśleć, jest przy samym morzu w najniższej części wyspy. Całość wysp jest przeważnie górzysta. Wydostanie się z miasta portowego za każdym razem oznaczało 10-kilometrowe wspinaczki pod górę, potem do miasteczek zjazdy w dół, następnie wydostanie się z miasteczek znów pod górę, i zjazdy do portów w dół. I tak w kółko. 26 kilometrów robiliśmy w 3, nawet 4 godziny. Zabójcze tempo.
Wylałam morze łez wspinając się w upale z miasta Cres drogą prowadzącą do Poroziny, przeklinałam na czym świat stoi, chciałam wsiąść w najbliższy samolot i wrócić do domu, zakopać rower głęboko i nigdy już na niego nie wsiadać. Łukasz cierpliwie wyjaśniał mi, żebym szła powolutku (2km/h) i dojdziemy dotąd, dokąd damy radę. Trudno, najwyżej nie zdążymy na prom dzisiaj, to popłyniemy jutro. Z takim nastawieniem było mi już trochę łatwiej. Po godzinie trafiliśmy do „strefy cienia” i wtedy droga pod górę nie była już taka straszna. 10 kilometrów przed portem zaczęła się za to droga w dół, mknęłam ponad 30 na godzinę, tak się nakręciłam, że nawet nie zauważyłam, gdy złapałam gumę na tylnym kole. Po chwili rower zaczął piszczeć i zobaczyłam totalnego flaka. Na szczęście udało się nam ją zmienić w ostatniej chwili przed odpłynięciem promu i wydostaliśmy się z wysp na półwysep Istria, na którym jest Pula. Złożyłam na promie przysięgę. Jeżeli kiedykolwiek jeszcze pojadę do Chorwacji to tylko klimatyzowanym samochodem. Nigdy więcej rowerem na Cres!
P.S. Jeśli ktoś mimo wszystko jest masochistą i ma ochotę na zwiedzanie wysp chorwackich na rowerze, to możemy polecić jedną trasę prowadzącą wzdłuż dzikiego wybrzeża. Nazywa się ona Rajska Cesta i biegnie od miasta Njivice do miasta Malinska. Co kilka chwil można zatrzymać się na skałach i wskoczyć do Adriatyku. Widoki rzeczywiście rajskie, jak sugeruje nazwa trasy 🙂 Równie dobrze można zrobić na niej wędrówkę pieszą – widoki tak samo piękne, a potu i łez będzie mniej!