Dzień 7 wyprawy do Portugalii
Trasa: Busko-Zdrój – Wiślica – Zalipie (ok. 45 km)
Średnia temperatura powietrza: 33°C!
Łączna liczba przejechanych kilometrów: 400
Poprzedniego wieczora razem z naszymi gospodarzami Wojtkiem i Basią, oraz panem Leszkiem, który dobrodusznie nas do nich dostarczył, ślęczeliśmy nad mapami Ponidzia opracowując trasę na dziś. A że pan Leszek redaguje artykuły o tym regionie, zasugerował, abyśmy po drodze zahaczyli o Wiślicę. To miasteczko, w którym czas jakby stanął w miejscu. Życie toczy się wokół małego ryneczku i gotyckiej kolegiaty, obok której znajduje się dom kronikarza Jana Długosza. Gdy w pełnym słońcu wjechaliśmy do Wiślicy, trafiliśmy na jeden z ważnych lokalnych eventów – w imponującej bazylice ślub miał za chwilę brać strażak, wokół kościoła zgromadzili się pięknie ubrani goście, a pod świątynię podjechał gustownie ozdobiony wóz strażacki. Na rynku zaś wszystkie miejscowe kobiety usadowiły się wygodnie w Barze u Gieni i komentowały wóz, suknię panny młodej i stroje gości. Trzeba przyznać, że jak na ślub w tak małej mieścince, goście byli ubrani naprawdę z klasą. Taką, której czasem próżno szukać wśród tandetnie wystrojonych weselnych gości w Warszawie.
Obserwowaliśmy jak w Wiślicy toczy się życie w sobotę posilając się w parku bułeczkami z jogurtem. Przejechaliśmy raptem kilkanaście kilometrów, a skóra już zdawała się być pokryta kryształkami soli. Sprawdzam prognozę pogody na najbliższe dni, ale nie zanosi się na nic lepszego. Ponad 30 stopni, pod koniec przyszłego tygodnia ulewne deszcze, może burze. Na razie musimy dostosować swój plan dnia i robimy maksymalnie 50 kilometrów. Staramy się też wyjeżdżać po południu, by uniknąć najbardziej palącego słońca.
W miejscowości Opatowiec przeprawiliśmy się promem przez Wisłę i jechaliśmy małymi wioskami do Zalipia. Za każdym razem, gdy możemy być na małej drodze przyglądam się domkom i ogródkom mieszkańców wsi. Zauważyłam, że na wsiach mieszkają mistrzowie recyklingu, albo wręcz artyści hołdujący zasadzie zrównoważonego rozwoju. Już w kilku wsiach widzieliśmy stworzone ze starych opon figury łabędzi, które zdobiły (no dobra, czasem masakrowały) ogródki. Może i tak lepsze one niż plastikowe skrzaty. W kilku miejscach gospodarze postanowili także pomalować kamyki i tym samym utworzyć samodzielnie ozdobę w postaci biedronek.
Późnym wieczorem dotarliśmy do naszego dzisiejszego celu – Zalipia. Oznacza to, że jesteśmy już w Małopolsce. Jeszcze zanim zaczęło się całkowicie ściemniać, nie mogliśmy się powstrzymać i przejechaliśmy się po wsi, aby zobaczyć słynne malowane chaty. Zalipie słynie z nich już od końca XIX wieku. Zresztą jak się szybko przekonaliśmy, to są nie tylko chaty, ale również pięknie malowane studnie, budynki gospodarcze, piwniczki, budy dla psa czy jakiekolwiek inne elementy podwórka. Co roku tydzień po Bożym Ciele odbywa się tu konkurs na najpiękniej pomalowaną chatę, niezmiennie popularny wśród mieszkańców i nie tylko. We wsi wszyscy opowiadają, że w konkursie wzięła kiedyś udział nawet Japonka, która 2 tygodnie wcześniej przyjechała do Zalipia i uczyła się malować tradycyjne wzory! W ogóle z tego co słyszeliśmy, przyjeżdża tu bardzo dużo turystów, również z zagranicy. Była też japońska telewizja.
Szokiem jest dla nas, że w tak popularnej wsi jest tylko jedno gospodarstwo agroturystyczne, które niestety na tę noc było zajęte. Właścicielka zaproponowała nam jednak nocleg we własnym domu i już po chwili piliśmy w kuchni herbatę i oglądaliśmy prace stworzone przez jej córki, Joasię i Martynę, które biorą udział w konkursach na malowanie chat, a dodatkowo tworzą prawdziwe dzieła sztuki. Joasia ręcznie maluje cudowne korale, kolczyki i drewniane szkatułki, Martyna pokazywała nam robione przez siebie pisanki i bombki na choinkę, które na sto procent zamawiamy u niej na najbliższe święta! Specjalizacją Joasi są kolorowe kwiatowe wzory, jest w nich jakaś lekkość i delikatność. Martyna natomiast łączy w swoich pracach tradycję Zalipia, skąd pochodzi jej mama, oraz Bobowy, miejsce urodzenia jej taty. Słynie ono z koronki klockowej. Nie potrafimy wyjaśnić, co to jest, mimo że gospodyni nam opowiadała, mam wrażenie że nie załapaliśmy. Jesteśmy chyba trochę przytępieni jazdą w upale. Na szczęście Bobowa jest na naszej trasie i mam nadzieję, że wizyta w tamtejszym muzeum rozjaśni nam trochę sprawę 🙂 W każdym razie łączące dwie tradycje prace Martyny to kwiaty malowane białą farbą na kolorowym tle, które wyglądają niesamowicie, jak malowana koronka. Jesteśmy totalnie zainspirowani i już się nie możemy doczekać kolejnego dnia eksplorowania zalipiańskich malowanych chat!