Trasa: Tarnów – Tuchów – Gródek nad Dunajcem (65 km)
Łączna liczba przejechanych kilometrów: 535
Nie wiem, jak to się stało, że zgodziłam się, by ruszyć w trasę w samo południe w dzień, kiedy temperatury rozsadzały termometry wskazując ponad 35 stopni w cieniu. Pewnie jechałoby się całkiem OK, gdyby nie fakt, że droga z Tarnowa na Nowy Sącz biegnie prawie wyłącznie w górę, a w pobliżu nie ma ani odrobiny cienia. Przy każdym kolejnym postoju czułam, że dalej już nie dam rady. Miałam wrażenie, że pedałuję, a rower stoi w miejscu. Co chwila musieliśmy zsiadać z rowerów i prowadzić je serpentynami pod górę. Gdy miałam nadzieję, że za zakrętem czeka upragniony zjazd z górki, pojawiał się znak, że czeka nas kolejne wzniesienie nachylone o 11% względem poziomu.
To był moment, kiedy miałam naprawdę dość. Nie chciałam jechać dalej, z całej siły nienawidziłam roweru jako narzędzia tortur. Gdy na mapie zobaczyłam, że w Tuchowie mają dworzec PKP, zasugerowałam Łukaszowi, byśmy kawałek do Nowego Sącza podjechali pociągiem i ominęli upały, szczególnie, że już od czwartku ma nastać upragniona pora deszczowa. I wtedy się zaczęło. Moja sugestia wywołała burzę. Okazało się, że Łukasz postrzega podjechanie pociągiem jako oznakę słabości i „oszukiwanie” na naszej wyprawie rowerowej. Czyli o pociągu nie było mowy.
Tu warto wspomnieć, że przed wyjazdem zaproponowałam podpisanie kontraktu na tę wyprawę. Chciałam zagwarantować sobie, że nasza podróż będzie przede wszystkim przyjemna. Nie pisałam się na survival. Jednym z punktów kontraktu było m.in. to, że jeżeli żar leje się z nieba, wyruszamy w trasę wyłącznie późnym popołudniem lub korzystamy z innych środków transportu, takich jak pociąg. Powołałam się na ten zapis w kontrakcie, ale Łukasz uparł się, żebyśmy nie jechali pociągiem. Obiecał za to, że będziemy często odpoczywać i przejedziemy tylko tyle kilometrów, ile ja będę dała rady. Związek to sztuka kompromisu, więc zgodziłam się. I co? Owszem, często przystawaliśmy, ale finalnie tego dnia zrobiliśmy aż 65 kilometrów, czyli więcej, niż w niejeden mniej upalny dzień. Do kontraktu dodałam nowe zapisy, przegadaliśmy sprawę i dzisiaj do przynajmniej 17.00 odpoczywamy w Gródku nad Dunajcem, pływając rowerkiem wodnym i tankując zimne bezalkoholowe napitki w barze nad jeziorkiem 🙂
Gdy tu dojechaliśmy, Łukasz poszedł w tour po miasteczku (wioseczce?) szukać noclegów, a ja zostałam z rowerami przy wejściu na camping. Okazało się, że każdy brał mnie za bossa campingu. Ciemne okulary i groźna mina zrobiły swoje! Najpierw nie miałam za bardzo humoru, więc gdy padały różnej maści pytania, odpowiadałam, że ja tu nie pracuję. Później nadeszła głupawka i postanowiłam zabawić się trochę sytuacją. Gdy grupa ludzi wychodziła z campingu i pytała mnie, czy można jeszcze wyjść na chwilę, powiedziałam, że daję im pół godziny. Później gdy kolejna grupa facetów próbowała wejść na kemping, tłumacząc, że idą tylko na chwilę po znajomych, z groźną miną poinformowałam, że będę ich miała na oku. Chcieli mi nawet zostawić dowód osobisty. Tak to jest, gdy władza trafia w nieodpowiednie ręce!
Łukaszowi udało się znaleźć nocleg w gospodarstwie u pani, która z wyglądu była łudząco podobna do Meryl Streep. Z zachowania też zresztą przypominała rzeczoną aktorkę w roli w „August Osage County”. Była lekko nawiedzona, mówiła sama do siebie i ciągle pytała nas, czy będziemy korzystać z lodówki, balkonu, telewizora, czajnika. Na szczęście nie upewniała się, czy interesuje nas korzystanie z łazienki i prysznica. Planowała nas też zamknąć na terenie swojej hacjendy, ale chcieliśmy się wydostać i zjeść pizzę w pobliskim barze. W ogóle miejscowość bardzo turystyczna, więc w pobliżu campingu ulokowało się kilka barów o swojskich nazwach serwujących hity z satelity, typu kebaby, zapiekanki i pizze. Do wyboru tradycyjne lub włoskie, z czego wynika, że tradycyjna pizza z Włoch nie pochodzi. Chyba właśnie pizza wydała się nam najbezpieczniejszą opcją, więc zamówiłam coś, co nazywało się Neapolitana. Oczywiście z prawdziwą Neapolitaną pizza miała niewiele wspólnego i była raczej kreatywną wariacją na jej temat. Dostałam średnio grubą drożdżową pizzę z boczkiem, szynką, ogórkami (nie konserwowymi), kawałkami oliwek i papryki, a do tego wzorzyste esy floresy z sosu czosnkowego. No cóż. Byłam bardzo głodna, a człowiek głodny nie wybrzydza, tylko je, co mu dają!
Dzisiaj przed nami jedyne 20 kilometrów do Nowego Sącza, gdzie udało się znaleźć Couchsurferkę. Spokojnie sączymy nasze napoje. O ironio, mój przypomina mi najgorsze korpo chwile i daje po oczach hasłem „Live for Now”. Przynajmniej mogę powiedzieć, że zaczęłam rozumieć ten cały bulszit związany z orzeźwieniem 🙂