Trasa: Nowy Sącz – Stary Sącz – Piwniczna Zdrój (40 km)
Łączna liczba przejechanych kilometrów: 595
W Nowym Sączu postanowiliśmy przeczekać dziki upał aż do pory deszczowej, która szczęśliwie dla nas nastała wczesnym popołudniem. A gdy pada deszcz, Łukasz – zakupoholik ciągnie mnie do galerii handlowej. To dziwna dysproporcja w naszym związku, bo ja unikam takich przybytków jak ognia, a szczególnie podczas podróży. Nie mówiąc już o tym, że robienie zakupów ze świadomością, że będzie się je wozić w sakwach przez najbliższe 3000 kilometrów zakrawa na masochizm!
Łukasz próbował znaleźć dobre usprawiedliwienie dla swojej nagłej chęci oddania się konsumpcyjnym zapędom i umotywował, że rozklejają mu się sandały. Nie mogłam z tym polemizować, na takiej wyprawie dobre buty są na wagę złota. Niestety ja też musiałam złożyć ofiarę w świątyni konsumpcji i mój bagaż wzbogacił się o dodatkowe kilkanaście gramów za sprawą tiszortu z wizerunkiem sowy.
Powietrze nabrało lekkości, więc ruszyliśmy w stronę miasteczka o wdzięcznej nazwie Old Man, Take a Sip, czyli inaczej Stary Sącz. Zawsze, gdy myślę o Starym Sączu (nie za często), przypomina mi się mem z profesorem Miodkiem:
Stary Sącz jest oddalony od Nowego o zaledwie kilka kilometrów. Miasto zostało założone już w xx wieku i słynie z klasztoru i zakonu klarysek, w którym obowiązuje reguła milczenia. Jest to też miejsce urodzenia ks. Józefa Tischnera. Nie mogliśmy zwiedzić kościoła, bo akurat było tam wtedy nabożeństwo. Ale że ludzie siedzieli na zewnątrz, a z głośników dobiegał jednostajny głos mężczyzny z bardzo dobrą dykcją, mój zryty warszawski mózg podpowiedział, że oto odbywa się kino plenerowe dla mieszkańców Starego Sącza 🙂 W sumie nic mnie już nie zdziwi po tym, jak byłam jakiś miesiąc temu w kościele na Podlasiu i pierwszy raz w życiu spotkałam się ze zjawiskiem wirtualnego organisty – ksiądz wciskał przycisk, a z głośników wydobywał się nagrany wcześniej śpiew.
W miasteczku zachwyciła nas niska, parterowa zabudowa złożona z małych uroczych domków i średniowieczny rynek, na którym nie działo się zbyt wiele. Stary Sącz ma w sobie spokój i atmosferę sprzyjającą wyciszeniu lub jak kto woli, medytacji. My jednak potrzebowaliśmy więcej wrażeń, więc szybko ruszyliśmy w stronę Piwnicznej-Zdroju.
W drodze zastanawiałam się, co nas czeka. Byłam wciąż pod wpływem wczorajszej traumy. A okazało się, że lepszej drogi niż do Piwnicznej nie moglibyśmy sobie wymarzyć. Jechaliśmy wśród Beskidu Sądeckiego, wzdłuż rzeki Poprad, prawie cały czas z górki. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć zbocze, które jakiemuś kreatywnemu góralowi przypomniało Hollywood. A poza tym cudne domki z czerwonymi dachami przycupnięte na zboczach. Droga marzenie.
Chwilę później już siedzieliśmy przy stole z naszymi gospodarzami, Pawłem i Izą, którzy przywitali nas pyszną kolacją. Od razu wiedziałam, że prędko nie pójdziemy spać, bo Paweł to nieskończone źródło zabawnych historii z podróży, których odbył wiele. Miłośnik Azji i Indochin, zakochany w Iranie i Irańczykach, uwielbia jeździć do miejsc, do których cywilizacja jeszcze nie dotarła. Podróżuje sprytnie, przede wszystkim korzystając z Couchsurfingu, nie boi się niewygody i ekstremalnych warunków. Z kolei Iza woli raczej podróże w bardziej cywilizowany sposób. Artystyczna dusza, Paweł pokazał mi kilka jej obrazów zdobiących ich przytulny dom. Od razu załapałam z nią kontakt i wymieniłyśmy się inspiracjami książkowymi. Iza podpowiedziała nam też genialną trasę z Piwnicznej na południe Słowacji, dzięki której będziemy w stanie ominąć najgorsze podjazdy pod górkę. Ich syn, Andrzej, którego nie mieliśmy okazji poznać, chyba wdał się w Pawła. Często razem podróżują, odpowiada mu styl wyjazdów taty. Widzieliśmy też filmik video, który jasno i wyraźnie pokazuje, że Andrzej jest męskim odpowiednikiem Shakiry jeśli chodzi o taniec brzucha!
Paweł opowiadał nam odjechane historie z podróży. Śmiał się, że kiedyś w Iranie, zupełnie nieświadomie, zostali przyjęci na nocleg do domu publicznego. Zdradził też tajniki spania w pięciogwiazdkowych hotelach w Azji za grosze. Nie spodziewałam się, że aż tak da się przechytrzyć systemy internetowe! W wyniku jakiegoś błędu w aplikacji Paweł zapłacił niecałe 10 dolarów za nocleg np. w hotelu Ritz, z wykwintnym śniadaniem w cenie. Przypomniałam sobie historię naszej dawnej Couchsurferki z Ukrainy, która także w wyniku błędu w systemie rezerwacji biletów lotniczych, kupiła bilet do Tokio za mniej niż 5 euro. Można? Wszystkie te historie pokazują, że wystarczy trochę sprytu, otwarcia na ludzi i elastyczności, by podróżować za grosze i mieć niesamowite wspomnienia!