Zgodnie z założeniami refleksologii określone punkty na stopach odpowiadają konkretnym narządom w naszym ciele. Dlatego umiejętne uciskanie lub masowanie tych punktów powinno przynieść nam ulgę w dolegliwościach. Dla zdrowia stóp i całego organizmu najlepiej też jak najczęściej chodzić boso, na przykład po piasku nad morzem lub zwilżonej rosą trawie.
Uzbrojeni w te przekonania postanowiliśmy wypróbować Park Bosych Stóp (Mezítlábas Park), który znajdował się na naszej trasie z Etyek do Velence we wsi o nazwie Tabajd. Prawda jest taka, że nie trafilibyśmy tam, a nawet na bank ominęlibyśmy to miejsce, gdyby tylko wiązało się z odbiciem z wyznaczonej drogi. 40-stopniowy upał skutecznie zabija w nas duszę ciekawskiego podróżnika. Zamiast tego każe nam przemieszczać się przez zacienione drzewami drogi lub w ogóle wyruszać w drogę późnym wieczorem, gdy temperatura spada do cywilizowanych 28 stopni. Na zwiedzanie Parku zdecydowaliśmy się też dlatego, że wyobraziłam go sobie jako zacienione, może nawet dość chłodne miejsce, w którym może będą płynąć jakieś strumyczki i będę mogła w nich zamoczyć zmaltretowane upałem stopy.
Moje wizualizacje nie odbiegały aż tak daleko od rzeczywistości. Trasa Parku Bosych Stóp biegła cały czas przez lasek, więc dawała dużo cienia. Na zwiedzających czeka 21 wąskich ścieżek wyłożonych różnym rodzajem nawierzchni: piaskiem, małymi kamyczkami, dużymi kamieniami, które były ekstremalnie nagrzane od słońca, szyszkami, korą, runem leśnym, drewnianymi pieńkami, po których można skakać. Część trasy biegnie przez błotko i różne strumyczki. W jednym z nich można naciąć się na pułapki w postaci małych kłujących kamyczków (auć!), w drugim dno jest tak błotniste, że po wyjściu wyglądałam jak Jožin z bažin.
Wiem, że całość może brzmieć dość przyjemnie, ale oto chciałabym zatrzeć to mylne wrażenie wyznając dwie rzeczy. Po pierwsze, park z jakiegoś powodu przyciąga rodziny z dziećmi. Dzieciaki co chwila wywracają się na kolejnych „przeszkodach” i płaczą wniebogłosy. Nie wiem, czy bieganie po szyszkach i kłujących kamyczkach to odpowiednia rozrywka dla małych stópek. Po drugie – nigdy w życiu tak bardzo nie doceniałam moich butów jak po przejściu całej trasy! Podsumowując – moim zdaniem to atrakcja odpowiednia dla fakirów lub umiarkowanych masochistów.
Wyruszyliśmy w dalszą drogę do Velence, miejscowości wypoczynkowej położonej nad jeziorem, gdzie udało się nam nawet znaleźć hosta, Benjamina. Jak na Węgra mówił po angielsku naprawdę dobrze, ale zdradził nam, że spędził kilka sezonów letnich na Florydzie. Benjamin zaprowadził nas na taras swojego domu, w którym mieszka z rodzicami. Jego tata pośpieszył przynieść nam idealnie zmrożoną wodę, a mama poczęstowała nas świeżo upieczonymi bułeczkami z nadzieniem z kiszonej kapusty. Ben wyjaśnił nam, że nie może nas niestety przenocować w domu rodzinnym, bo mają dużo gości. Zaproponował za to domek letniskowy 2 kilometry dalej, z łóżkiem, łazienką i ciepłą wodą, czyli wszystkimi wygodami niezbędnymi dla Couchsurferów. Minus? Te dwa kilometry trzeba było pokonać pod górę. Tak stromą, że wciągając rower zgrzałam się milion razy bardziej niż na drodze szybkiego ruchu w 40 stopniach. Jeszcze kilka takich podejść i trafię na okładkę pisma dla kulturystów…