Trasa: las za Malym Lipnikiem – Plavnica – Puste Pole – Lipany – Cervenica (ok. 40 km)
Łączna liczba przejechanych kilometrów: 660
Gdy wieczorem rozstawialiśmy namiot na polanie tuż za Malym Lipnikiem, nie zauważyliśmy, że jest tam spore nachylenie terenu. Dało o sobie znać dopiero, gdy ułożyliśmy się wygodnie w naszym tymczasowym mieszkanku z nadzieją na dobry sen. Od razu sturlałam się ze swojej połowy w dół i nie było szans, by się na niej utrzymać śpiąc, bo była ulokowana pod kątem. Oznacza to, że całą noc przespaliśmy na połówce namiotu. Już o 8 rano zrobiło się w nim niemiłosiernie gorąco, więc niepocieszeni krótkim snem musieliśmy się wymeldować. Śniadanie przygotowaliśmy zgodnie z zasadami minimalizmu, jednak nie zamierzonego, a narzuconego przez czynniki zewnętrzne, czyli brak sklepów po słowackiej stronie, które byłyby otwarte w piątek po godzinie 18.00…
W trasie prędko zgłodnieliśmy i wypatrywaliśmy przyzwoitej knajpki. Gdy zaproponowałam całkiem dobrze wyglądający motorest (zajazd) w Plavnicy, Łukasz parsknął śmiechem i sięgnął po swoje jedyne źródło nieustającej pomocy, czyli Open Street Maps, które mówiły o restauracjach, rzekomo w odległości kilku kilometrów od nas. Z nieba lał się żar, a i podjazdów pod górkę było niemało. Niestety już wkrótce dane nam było przekonać się, że mapa nijak nie odzwierciedla rzeczywistości. Większość restauracji, które wskazuje GPS już dawno nie istnieją. Nawet jeśli informują o nich szyldy przy drodze, które mówią nawet za ile euro można zjeść tam menu dnia. Powiedziałam Łukaszowi, że od teraz nowa zasada brzmi: jeśli widzimy przybytek i wygląda w miarę przyzwoicie, po prostu tam wchodzimy. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu.
Łatwo powiedzieć. Minęliśmy kilka miasteczek, a w każdym z nich były tylko puby, które w ofercie miały chipsy słowackie i pizzę mrożoną. Pełni nadziei podążaliśmy za każdym znakiem z napisem „restauracja” i widzieliśmy zabite dechami drzwi, budynki, które swoją świetność przeżywały jakieś 20 lat temu, tabliczki informujące, że restauracja jest zamknięta w soboty i niedziele (!). Szok. Wreszcie po kilkunastu kilometrach znaleźliśmy zajazd, w którym zadowoliliśmy się czymś, co przypominało gulasz, wzbogaconym o ichniejsze knedliczki.
Tam też pierwszy raz skusiliśmy się na Kofolę, czyli słowacki wynalazek, który serwują w każdym pubie czy restauracji, najczęściej z kija tak jak piwo. Kofola to orzeźwiający brunatny napój, który może niektórym przypominać colę, ale na szczęście nią nie jest. Po pierwsze dwa razy mniej cukru. Po drugie smak dużo bardziej orzeźwiający, w którym można wyczuć limonkową i lekko ziołową nutę. Poza tym pianka taka jak od piwa. Super połączenie! Mi przypomina skrzyżowanie kwasu chlebowego, podpiwka i napoju typu cola. Jedno jest pewne – przepadają za nim wszyscy Słowacy.
Nasz zajazd przyciągnął też kolejną parę Polaków – hardkorowych rowerzystów! Widzisz kogoś na tym samym środku transportu, z podobnym bagażem i porozumienie dusz jest w pakiecie. Byli już na końcówce swojej dwutygodniowej wyprawy, którą rozpoczęli i mają zamiar zakończyć w Rzeszowie. Nie mogli uwierzyć, że to my, casualowo ubrani prawie jak turyści, możemy być właścicielami tak obładowanych rowerów! Fajnie się rozmawiało, więc wymieniliśmy się kontaktami i umówiliśmy się, że wpadniemy kiedyś do nich na Roztocze na wspólne przejażdżki rowerem 🙂
Za oknem zbierało się na burzę, ale rowerzyści tak nas nakręcili faktem, że będziemy jechać ciągle z górki, że postanowiliśmy ruszać w trasę. Mieli rację. Mój osobisty rekord prędkości został pobity – 51,9 km/h! Łukasz rozpędził się do 53. To było naprawdę coś, ale nie sądzę, bym kiedykolwiek chciała jechać szybciej 🙂
Popołudnie i wieczór obfitowały w ostre opady, ale mieliśmy szczęście, że nigdy nie zastały nas one w szczerym polu bez możliwości znalezienia schronienia. Za każdym razem tuż po tym jak zaczynało padać, w zasięgu wzroku już mieliśmy zajazd. A nie był to teren zabudowany!
Podjeżdżaliśmy o kilka kilometrów, aż burza totalnie nas dopadła tuż przed miastem, w którym planowaliśmy nocować. Nie było wyjścia, skierowaliśmy się do czegoś, co wyglądało na dom weselny stylizowany na neorenesansowy dworek z posągami lwów przed wejściem. Straszna makabryła, ale to nie pora na wybrzydzanie, bo byliśmy już cali mokrzy. Dworek ogołocił nasze portfele, ale w zamian dał komfortowy pokój z prysznicem i weselną muzą w pakiecie. W obfitości słowackiego disco usłyszeliśmy też „Hej Sokoły”, co oznacza, że na weselu byli obecni nasi rodacy. Po jednej nocy w namiocie doceniam prysznic ze zdwojoną siłą! Cóż z tego, że mam w kosmetyczce cały pakiet podróżnika, wszystkie możliwe nawilżane chusteczki i suchy szampon w sprayu? Nic nie zastąpi łazienki, ciepłej wody na skórze i miękkiego ręczniczka. Chyba zaczynam doceniać rzeczy, które do tej pory brałam za oczywiste 🙂