Rzecz miała miejsce pod sklepem spożywczym we wsi Štrmac. W tym sklepie zakupiliśmy nasze śniadanie, w moim przypadku złożone z kanapki Monte Snack, dwóch bułeczek, kremowego serka i mrożonej herbaty. Usiedliśmy na ławce przy boisku, obok którego był też ustawiony duży kosz na śmieci. Wtedy poczułam, że rytuał oczyszczenia musi się dokonać.
Inspiratorem rytuału był Arnold, którego poznaliśmy na wyspie Cres. Motywem przewodnim do jego przeprowadzenia były męki, jakich zaznałam na tejże wyspie wciągając mój ciężki rower pod górę.
W sumie moje sakwy ważą około 20 kilogramów – sprawdziłam przed wyjazdem. Gdy jedzie się płasko lub z górki, tej wagi kompletnie się nie czuje. Wystarczy jednak podjazd, by 20 kilogramów krzyczało do mnie, dawało znać boleśnie o swojej obecności, wyciskało siódme poty i hektolitry łez z oczu.
Gdy pakowałam się na 3-miesięczną wyprawę, myślałam, że muszę wziąć tyle rzeczy, ile zmieści się w sakwach. Myślałam, że potrzebuję 25 gór, 15 dołów, 4 par butów, niezliczonej ilości kosmetyków. Wzięłam nawet lakier do paznokci, zmywacz, balsam do ciała i dwie sukienki. Brakuje tylko suszarki i prostownicy…Teraz, po mniej więcej 50 dniach w podróży, wiem, że potrzebuję połowy tych rzeczy. Są takie, z których nie zrezygnuję, na przykład ważący pewnie kilogram i zajmujący sporo miejsca ręcznik plażowy we flamingi. Ale są takie, z których nie skorzystałam ani razu. Postanowiłam się ich pozbyć.
Raz gdy wchodziliśmy pod górę, o nachyleniu 14%, Arnold zaproponował, byśmy zamienili się rowerami. On wciągał pod górę mój – i mówił, że nie jest tak źle. Ja wzięłam jego i czułam, że żyję! Szłam pod górę, nie męczyłam się i nawet dałam rady rozmawiać nie dysząc co chwilę. OK, postanowione. Opróżniam sakwy.
Jeszcze przed snem tego samego dnia analizowałam w głowie zawartość sakw i typowałam rzeczy do wyrzucenia.
Ostatecznie rytuał, przeprowadzony pod sklepem, wyglądał w następujący sposób:
– kilka ciuszków, które uznałam za zużyte lub ekstremalnie brudne, bez wyrzutów sumienia wyrzuciłam do kosza. Ważyły może pół kilograma, ale ja poczułam się lżejsza o 10!
– część ubrań – cztery bluzki i szorty, które nie sprawdziły się w podróży, oddałam Arnold. Były w świetnym stanie, a on ma w Puli koleżankę, która nosi podobny rozmiar do mojego i ma zasadę, że nie kupuje nowych ciuchów. Powiedział, że na pewno się z nich ucieszy. Oddałam z jeszcze lżejszym sercem
– pozostałe ubrania, które też były w dobrym stanie, ale Arnold powiedział, że nie są w guście jego koleżanki (ona nosi tylko biały, czarny i szary), położyłam na ławce przy sklepie. Może komuś się przydadzą.
W sumie pozbyłam się pewnie 3-4 kilogramów. Mam zamiar też odesłać dwie książki do Polski i pozbyć się kolejnych 3 kilogramów. Gdy ruszyliśmy w drogę do Puli, czułam się lekka jak nigdy dotąd! Teraz już wiem, że w przypadku wyprawy rowerowej minimalizm to jedyna opcja. Pewnie nie jestem jeszcze gotowa, żeby jeździć totalnie lekko, bo jednak nie wyrzuciłam połowy rzeczy ze swoich sakw – to by było dopiero coś! Ale jestem na dobrej drodze 🙂