Obudziliśmy się w sadzie owocowym, kilkanaście kroków od winnicy, która jeszcze kilka godzin temu tętniła życiem. Znów dane nam było zasypiać przy dźwiękach weselnej muzyki – tym razem był to ślub Węgra i Hiszpanki, którzy mieszkają w Brazylii. Tak poinformował nas weselny fotograf, najwyraźniej trochę znudzony i spragniony rozmowy z ludźmi. Zrobiliśmy obchód okolicy, która jednak wieczorem wyglądała dużo bardziej magicznie, i odkryłam w zaroślach dwa przesłodkie małe kociaki. Od razu włączył mi się tryb tęsknoty za naszym kotem Rudzisławem i rano trudno mi było wyjść z nostalgicznego nastroju. Tym bardziej, że zsynchronizował się on z padającym deszczem.
Niczym bezdomni, zjedliśmy śniadanie na ławce w parku przy fontannie. Były to bardzo przyjemne okoliczności przyrody. Co chwila podchodzili też do nas jacyś Polacy. Panowie pytali o cel wyprawy. Polka, która usiadła na ławce obok, żaliła się, że nie ma gdzie tu kupić papierosów. Dobrze, że przywiozła ramę swoich z Polski, bo inaczej to nie wie, co by było. Miała na oko jakieś 70 lat, a do Eger przyjechała z wycieczką na zdrowotne kąpiele w tutejszych wodach termalnych. Przyjeżdża zresztą w to miejsce nieprzerwanie od 25 lat. Wytłumaczyliśmy jej, że papierosy są tu sprzedawane w małych, ciemnych spelunach oznaczonych znakiem zakazu z liczbą 18 w środku. Jakieś 2 lata temu rząd wprowadził taką zasadę, żeby ograniczyć palenie wśród obywateli. Jak na razie jednak widzimy, że nałóg trzyma się mocno.
Chwilę później przystanęliśmy na placu miejskim, gdzie zaczepiła nas para z Warszawy: Malina i Paweł. Fajnie się z nimi rozmawiało, więc poszliśmy na kawę i zgarnęliśmy masę przydatnych wskazówek na dalszą podróż. Wiemy już, że nad Balatonem czeka nas rundka po fantastycznych winnicach oraz kąpiel w źródłach termalnych. Musimy też uważać, bo na południowym wybrzeżu jeziora panują klimaty à la Międzyzdroje. Znamy to już z pobytu w Gródku nad Dunajcem 🙂
Mijaliśmy góry, doliny i kolejne winnice, aż dotarliśmy do Kisnany, gdzie znajdował się XV-wieczny zamek. Wcale się nie zdziwiłam, gdy Łukasz zaproponował chwilę przerwy na zwiedzanie tejże budowli. Mimo że nie lubię zamków, miałam ochotę odpocząć trochę od siodełka. Tym razem spotkało mnie bardzo pozytywne zaskoczenie. Jedną z atrakcji zamku były chronoskopy. Urządzenia te wyglądały jak lornetki, jednak patrząc przez nie można było przenieść się w czasie kilka wieków wstecz i zobaczyć, jak dany fragment zamku wyglądał w czasach jego świetności. Świetny pomysł! Czytając tylko napisy na tabliczkach, że w tym miejscu stała kaplica, a w tamtej był pokój kasztelana, trudno jest poczuć klimat. Dzięki chronoskopowi zobaczyłam to wszystko w trójwymiarze i dużo łatwiej było mi sobie wyobrazić zamek i to, jak kiedyś tętnił życiem.
Po Gyöngyös krążyliśmy szukając baru, w którym odpoczniemy po ciężkim dniu i zjemy przyzwoitą kolację. Wtem zatrąbił na nas biały samochód, z którego wyszedł mężczyzna. Już myślałam, że jest jakiś problem, np. zakaz jazdy rowerami w tym miejscu, co by mnie wcale na Węgrzech nie zdziwiło. Ale nie. Pan przywitał się z nami łamanym polskim, opowiedział historię swego życia i doradził, abyśmy pożywili się w pobliskiej knajpce prowadzonej przez Włocha, w której w dodatku są niskie ceny. Restauracja nazywała się Casa Valerio i nie przesadzę, jeśli powiem, że wskakuje na pierwsze miejsce w moim rankingu włoskich restauracji. Pizza, którą zamówił Łukasz, była nawet bardziej doskonała niż w Mamma Marietta, a mój makaron z owocami morza był tak dobry, że pierwszy raz nawet nie rozmawiałam przy jedzeniu! Dodatkowo właściciel przejął się naszym losem rozbitków i pomógł nam znaleźć nocleg w mieście opuszczonym przez Boga i ludzi. Wyobraźcie sobie, że o godzinie 21.00 wszystkie pensjonaty, schroniska, hostele były już zamknięte na cztery spusty!
Zorientowaliśmy się, że za nami już pierwszy tysiąc kilometrów. Co czujemy? Dumę, stalowe uda i zmęczone kolana. Tak naprawdę jednak bardziej wykończona byłam po 660 km przebytych w maju przez Podlasie i Lubelszczyznę, ponieważ wtedy mieliśmy jedynie 10 dni urlopu w korpo, a marzenia bez granic. 1000 kilometrów to prawie jedna trzecia naszej całej wyprawy, która teraz nie wydaje się tak ogromna jak w dniu, gdy wyjeżdżaliśmy. Gdy myślałam o 3500 kilometrów, czułam się przytłoczona. Teraz rozumiem, że na tę liczbę składa się 60 km jednego dnia, 30 drugiego, 90 z górki i 15 pod górkę. Czyli po prostu jazda powoli, ale do przodu.