Trasa: Porozina – Brestova – Štrmac – Pula
Spotkaliśmy go po raz pierwszy wjeżdżając mozolnie pod górę z portu w Merag, aby dotrzeć do miasta Cres na wyspie o tej samej nazwie. On zjeżdżał w dół, w przeciwnym kierunku. Do roweru miał przytroczone sakwy, na głowie miał burzę dreadów i wyglądał na wytrawnego podróżnika. Rowerzyści na drodze zawsze pozdrawiają się nawzajem, czasem wymienią kilka zdań, ale nie często zdarza się, byśmy zatrzymali się na naprawdę długą pogawędkę. Tym razem było inaczej. Arnold, bo tak się nazywał podróżnik, zasypał nas pytaniami, dokąd jedziemy i spytał, czy mamy gdzie spać. On sam znalazł świetną miejscówkę na dzikiej plaży kilka kilometrów stąd, ale w dół. My byliśmy zdecydowani jechać do miasta Cres, czyli w górę, także z tego względu, że kurczyły się zapasy jedzenia. Arnold był tam kilka dni temu, więc podpowiedział nam, że możemy się rozbić przy morzu tuż za campingiem. Doradził też, że można tam skorzystać z plażowego prysznica. Super! Zaznaczyliśmy sobie to miejsce na mapie. Arnold powiedział, że następnego dnia będzie płynął z wyspy promem na półwysep, a potem jechał w kierunku Puli. To tak jak my! Pożegnaliśmy się i śmialiśmy się, że może jutro spotkamy się na promie.
Życie składa się ze zbiegów okoliczności. Bo jakim cudem rzeczywiście spotkaliśmy się z Arnim na promie, przedostatnim tego dnia? Prom odpływał co godzinę, więc szanse nie były duże. Tym bardziej, że planowaliśmy dotrzeć do przeprawy dużo szybciej, jednak masakryczne ukształtowanie terenu wyspy Cres pokrzyżowało nam skutecznie plany. Gdy prom dobijał już do brzegu w Brestovej i szykowaliśmy rowery do dalszej drogi, ktoś podbiegł w naszą stronę i krzyknął „Hi, you guys”. Tak, to był Arnold. Super, jedziemy do Puli we trójkę!
Zaczęło się robić ciemno, a więc także przyjemnie chłodno. Jazda rowerem przestała być torturą, bardziej przypominała przyjemność. Była godzina 21.00, więc nie spodziewaliśmy się dotrzeć do Puli jeszcze tego samego dnia. Najwcześniej bylibyśmy na miejscu koło drugiej w nocy. Po prostu jechaliśmy do przodu. Arnold powiedział, że będzie szukał miejsca do rozbicia się na dziko w jakimś lesie, my szczerze mówiąc liczyliśmy tej nocy na łóżko i łazienkę. Zatrzymaliśmy się nawet przy jakimś hotelu po drodze, ale nie uśmiechało się nam płacić 90 euro za nocleg. Kompletne zdzierstwo! Nie wiem, co musiałoby być w tej cenie, żebym tyle zapłaciła. Prywatny basen, klimatyzacja, śniadanie, obiad, drinki i masaż? Nie sądzę. Zjedliśmy kolację i koło 22 ruszyliśmy w dalszą drogę.
Przy okazji podpytałam Arnolda o jego wyprawę. Okazało się, że jest w ciągłej podróży od 2012 roku. Można powiedzieć, że prowadzi życie nomada. Jest totalnym minimalistą, cały jego dobytek to jakieś 10-15 kilogramów, w tym namiot i materac. Mieszkał w Paryżu, przyjmował na Couchsurfingu wielu podróżników i w końcu poczuł potrzebę wyjechać gdzieś z Francji na dłużej i nie wracać. Pół roku mieszkał w Budapeszcie, pół roku w Zagrzebiu i rok w Wiedniu. W każdym z tych miejsc korzystał z workaway.com, a więc pracował w zamian za zakwaterowanie, na przykład w hostelach lub sklepach rowerowych. Ma w planach podobny wyjazd do Krakowa, ale dopiero, gdy dni zaczną być chłodniejsze. Na razie wybiera się do Czarnogóry.
Próbowaliśmy znaleźć jakieś fajne miejsce w lesie do rozbicia się na dziko, bo straciłam już nadzieję na znalezienie noclegu tańszego niż 50 euro…Odbiliśmy w jednym miejscu z głównej drogi do lasu, ale było zbyt głośno, by tam spać. Arnold jest specem od szukania świetnych miejsc na nocleg, więc zaproponował, byśmy dojechali do wsi o nazwie Štrmac, odjechali daleko od ruchliwej ulicy i poszukali miejsca w lesie tuż za wsią. Ostatecznie znaleźliśmy kawałek sadu. Teren był płaski, namioty rozbiliśmy pod koronami drzew, w oddali było słychać jeszcze trochę ujadanie psów, które podekscytował nasz przejazd. Koło północy wszyscy zainstalowaliśmy się w namiotach. Spałam jak dziecko.
Rano ruszyliśmy wspólnie w drogę na Pulę. Arnold był dużo szybszy niż my, jednak jego bagaże ważyły dwa razy mniej niż moje, więc nawet podjazdy pod górę nie stanowiły problemu. My ciągnęliśmy się w ogonie, czasem prowadziliśmy rowery, bo nie daliśmy rady jechać dalej. Arnold czekał na nas i robił sobie przystanki. Na przykład przy drzewkach figowych, które rosły przy drodze. Zrywał owoce na kolację. Starał się nie wydawać zbyt dużo pieniędzy. Kasę przepuszczał jedynie w piekarniach, które w Chorwacji są najcudowniejszym miejscem na śniadania, obiady i kolacje.
W Puli rozdzieliliśmy się. Arnold pojechał do swojej koleżanki, u której ma zamiar spędzić kilka dni. My poszliśmy do Idy, u której zatrzymujemy się na Couchsurfingu. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Pula nie jest dużym miastem. Jest więc dużo miejsca na zbiegi okoliczności 🙂