Kolejny raz przekonujemy się, że Węgry nie są krajem przyjaznym rowerzystom. I nie chodzi nam o to, że w miastach mierzymy się z krawężnikami do połowy łydki albo z brakiem ścieżek rowerowych. To byłby mały pikuś. Problem zaczyna się, gdy do jakiejś miejscowości nie można dojechać inaczej, niż drogą szybkiego ruchu, na której co kilka kilometrów ustawiony jest następujący znak:
Czasem wzdłuż takiej drogi jest poprowadzona boczna dróżka. Ma pewnie przypominać ścieżkę rowerową, chociaż jest nieoznaczona. Jest też mocno podziurawiona, otoczona krzakami, czasem zapada się w którąś stronę. Jazda nią jest daleka od przyjemności i bezpieczeństwa. Ale potem się kończy i wtedy pytanie, co robić. Postanowiliśmy zignorować znak zakazu. Czy tak naprawdę mieliśmy inne wyjście?
Część Węgrów chyba nawet nam kibicowała, bo samochody na nas trąbiły (przyjaźnie), kierowcy wystawiali przez okno podniesione do góry kciuki lub krzyczeli „good luck” (ci, którzy znali angielski). Wczoraj, gdy zatrzymaliśmy się na chwilę na poboczu, zatrzymał się także jadący za nami kierowca małej ciężarówki i spytał, czy nie potrzebujemy pomocy. Było to bardzo miłe. Korciło mnie, żeby załadować mu się na pakę, ale nie przyznałam się do tego Łukaszowi.
Jednak większość węgierskich kierowców gnała na złamanie karku dziurawymi ulicami. 120 km/h to był standard. Brawura na drodze jak u południowców. W porównaniu z jazdą po kraju Madziarów, w Polsce i na Słowacji czuliśmy się na drodze dużo bardziej bezpiecznie. Na pewno nie bez znaczenia jest fakt, że w Polsce od jakiegoś czasu można stracić prawko za przekroczenie prędkości. Wariatów widzieliśmy tam jedynie na motorach.
Byliśmy już blisko celu, czyli węgierskiej miejscowości wypoczynkowej Zsóry Fürdő niedaleko Mezőkövesd. Nawet nie próbowałam tego wymówić. Tego wieczoru na niebie było widać blue moon, czyli księżyc w drugiej pełni w miesiącu. Jego widok dodawał mi energii, szczególnie nad polem słoneczników, które już poszły spać i schyliły główki.
W Zsóry Fürdő znajdują się baseny z leczniczymi wodami termalnymi, które zawierają wiele dobroczynnych pierwiastków. Widać, że miejscowość jest popularna, bo od wjazdu widać hotel na hotelu, przeplatane pensjonatami i barami, w których puszczano niewybredną muzykę dla letników. Pensjonaty były w większości pełne, próbowaliśmy też znaleźć coś w rozsądnej cenie. Do tego stopnia, że GPS nakierował Łukasza na…Centrum Rehabilitacji Pourazowej. Po prostu szpital. Nie, nie mieli tam noclegów 🙂 Znaleźliśmy ostatecznie hotelik, który miał nawet swój własny basen termalny, a jego obecność zwiastował zapach siarki w ogrodzie. Czyli mówiąc wprost, zgniłego jaja.
Rano chcieliśmy skorzystać z dobrodziejstw leczniczej wody. Średnia temperatura wody w basenie wynosiła 38 stopni Celsjusza. Średnia wieku amatorów wodnej rozrywki – 70 lat. Ja nieśmiało zanurzyłam nogi i na tym poprzestałam, bo parzyło niemiłosiernie. Łukasz zanurzył się cały niczym emeryci i renciści i dziwił się, że ja nie dam rady. Chyba mamy inną granicę wytrzymałości. A przynajmniej na wysoką temperaturę i ból.
Chyba tymczasowo mam przesyt moczenia się w basenach. Na pewno jednak odwiedzimy naszą ulubioną łaźnię turecką w Budapeszcie już za kilka dni. Teraz czas na zmianę klimatu – jedziemy do Eger, pobliskiego miasta słynącego z win :)W drogę!