Zlata Baňa jest położona wysoko na wzgórzu. Jednak jak się okazuje można wspiąć się jeszcze wyżej. Oznacza to, że aby wydostać się z tej wioseczki, musieliśmy w pocie czoła wciągać nasze kobylaste rowery pod górę jeszcze kilka kilometrów. Gdy byliśmy już blisko wywieszenia białej flagi i osiedlenia się tam na zawsze, pojawiły się fajne zjazdy w dół. Prawdziwy raj dla rowerzysty!
Po drodze zauważyliśmy znak informujący o „Opalovej Bani” o nazwie Józef. Nasza znajomość słowackiego sprowadza się do formowania skojarzeń z polskim i rosyjskim, więc pomyśleliśmy, że opalova bana to pewnie gorące wodne kąpiele. Nie trafiliśmy. Na miejscu okazało się, że jest to wejście do kopalni, ponieważ nad nim była tabliczka z symbolem młota i kilofu. Wyciągnęliśmy wniosek, że chodzi o kopalnię węgla, na zasadzie skojarzenia słowa „opalova” z polskim słowem „opał”.
Dopiero w Koszycach nasz niedoszły Couchsurfer Gaiza wyjaśnił, że Opalova Bania oznacza kopalnię opalu. Szkoda, że kopalnia nie jest udostępniona dla zwiedzających. Dowiedzieliśmy się, że składa się prawdziwych labiryntów przejść na kilku poziomach. Jedyne kopalnie opalu, które można zwiedzać znajdują się w Dubniku, musimy się tam kiedyś wybrać.
Koszyce to dawna węgierska miejscowość. Zachwyciła nas milion razy bardziej niż stolica Słowacji, Bratysława, gdzie byliśmy w ubiegłym roku. Przez centrum biegnie szeroka główna ulica, dostępna dla pieszych i rowerzystów. Wzdłuż ulicy piękne, pastelowe kamieniczki, małe kawiarenki i restauracje. Przy głównej ulicy jest też przepiękna gotycka katedra św. Elżbiety, która z zewnątrz przypomina Notre Dame. A po bokach śliczne małe uliczki. Nam najbardziej spodobała sią wąska, brukowana ulica Hrncarska, która obfituje w zakłady rzemieślnicze. Można tu kupić lokalne wyroby garncarskie, żelazne, biżuterię ze słowackiego opalu. Piękne miejsce.
Z Gaizą, który odpowiedział na nasze zapytanie o nocleg na Couchsurfingu, umówiliśmy się przy katedrze. Liczyliśmy, że mieszka gdzieś w okolicach centrum. Okazało się jednak, że przyjmuje gości w leśnych drewnianych chatkach, co brzmi super, jednak są położone jakieś 15 kilometrów na północ od miasta. W chatkach nie ma elektryczności ani bieżącej wody. Jest za to taras z pięknym widokiem na las i kominek, w którym moglibyśmy napalić drewnem. Spodobała się nam ta wizja, więc podjechaliśmy pod sklep kupić jakieś produkty na śniadanie.
Pod sklepem spotkaliśmy dwójkę rowerzystów z Ukrainy, którzy byli na dwutygodniowej wyprawie po Węgrzech i Słowacji. Zagadaliśmy się do tego stopnia, że zegarki wskazywały już godzinę 20.00. Mimo wszystko chcieliśmy jechać do drewnianej chatki, chociaż Łukasz obliczył, że bylibyśmy na miejscu dopiero ok. 23.00. Dojazd tam odradzili nam jednak Ukraińcy, którzy właśnie wracali z tamtych stron. Powiedzieli, że podjazdy są tak trudne i strome, że z naszymi bagażami mogłoby to zająć nawet 4 godziny…Tylko gdzie mamy spać, jeśli nie tam?
Na domiar złego zaczął padać deszcz. Jeszcze raz sprawdziliśmy nasze wiadomości na Couchsurfingu i na szczęście zapraszał nas do siebie też Gabriel, który jak się okazało mieszka kilkaset metrów od głównej ulicy w centrum miasta. Gabriel jest chirurgiem plastycznym i mieszka ze swoją dziewczyną Mariną, która pracuje jako architekt. Mają świetnie urządzone mieszkanie w meksykańskim klimacie z intensywnie żółtymi i czerwonymi ścianami. Widać też dużo fajnych znalezisk z targów staroci.
Gabriel i Marina chcieli z nami rozmawiać po polsku, zaskakująco dobrze się rozumieliśmy. Okazało się, że nauczyli się polskiego oglądając 10 razy „Chłopaki nie płaczą”, film, który jest hitem wśród wszystkich ich znajomych w Koszycach!
Mniej więcej połowę kuchni Gabriela i Mariny zajmowały skrzynki z owocami: bananami, mango, papają, brzoskwiniami. Śmialiśmy się, że wygląda to, jak stoisko na targu! Wszystko dlatego, że Gabriel jest frutarianinem i witarianinem, co oznacza, że żywi się głównie owocami i je tylko nieprzetworzone cieplnie produkty. Gabriela z kolei od 10 lat jest wegetarianką, ale za bardzo lubi zupy, by przestawić się całkowicie na witarianizm. W każdym razie przekąski, które im przynieśliśmy, nie cieszyły się popularnością. Za to na śniadanie dostaliśmy przepyszne owocowe smoothie z bananami, mango i sałatą!
Gabriel już o 7 rano musiał być w pracy, ale zajęła się nami Marina. Byliśmy na ryneczku, gdzie zaopatrzyliśmy się w pyszne śliwkowe buchty na śniadanie, a potem poszliśmy na przepyszną kawę na uliczce, która była jakby żywcem wyjęta z włoskiego miasteczka. Marina pokazała nam też swoje ulubione miejsca w mieście, doradziła gdzie zjeść obiad, deser i zdradziła, gdzie spędzają wolny czas mieszkańcy Koszyc. Niestety Marina musiała też pędzić do biura, ale umówiliśmy się, że wpadną do nas do Warszawy w styczniu, kiedy planują wyjazd na Hawaje 🙂