Nikt nam nie powiedział, że droga z Velence do miejscowości o niewymawialnej nazwie Székesfehérvár okaże się najtrudniejszą planszą do przejścia. Nic też nie zwiastowało tego, co miało nadejść. Cieszyliśmy się, że przez większość trasy mamy ścieżkę rowerową, upał już trochę zelżał, więc z werwą ruszyliśmy w drogę.
W pewnym momencie, gdy już zrobiło się ciemno, ścieżka rowerowa odbiła w lewo i prowadziła wzdłuż wąskiego kanału. Wtedy, jak się okazało, nastąpił moment, gdy z rowerzystów staliśmy się amatorami gier zręcznościowych. Przed nami plansza z wrogiem numer jeden w postaci skaczących żab. Setek żab! Po obu stronach drogi, czasem nawet na środku. Żaby wszelkich rozmiarów, czasem ostrożnie odskakujące od rowerów na bok, czasem skaczące wprost na nasze stopy! Fuj! I tak przez jakieś 2 kilometry! Jechaliśmy slalomem, dość wolno, żeby widzieć nadciągającego wroga, ale też wystarczająco szybko, by nie przedłużać obcowania z płazami. Po jakimś kilometrze już całkiem dobrze mi się manewrowało między żabami i tylko kilka z nich wskoczyło mi na nogę i wywołało dreszcze obrzydzenia. W pewnym momencie za sobą usłyszałam dziwny odgłos, jakby przejechanego Flubbera. To żaba nie przeżyła starcia z Luke – pogromcą. Brrrr!
Byłam z nas bardzo dumna, gdy ten epizod był już za nami. Radośnie jechałam do przodu, gdy nagle zobaczyłam coś, co wyglądało jakby…droga się urwała? Chodnik się nagle kończył i było zupełnie ciemno. Podeszliśmy bliżej z latarkami i zobaczyliśmy to, co następuje:
No właśnie. Ścieżka rowerowa w tym miejscu schodziła nieco w dół, więc kanał, który był po jej prawej stronie połączył się ze ścieżką w jedną całość i razem zgodnie zeszli pod autostradę, która była nad nami. Oceniliśmy sytuację – ścieżka była zalana na długości przynajmniej 100 metrów. Wnioskując po barierkach ciągnących się obok, głębokość wody mogła sięgać przynajmniej kolan. Rzut oka na wodę: obfituje w żaby i pijawki. Super. Mieliśmy 3 opcje:
- Przejechać zalaną ścieżką na drugą stronę. Minus: nogi w obrzydliwej brei, pijawki, żaby, mokre sakwy. Opcja odrzucona.
- Przenosić sakwy po barierkach z prawej strony ścieżki, a następnie rowery po skarpie z jej lewej strony. Skarpa bardzo stroma, a zdemontowanie sakw i ich ponowny montaż plus długotrwałe przenoszenie mogłoby zająć nam co najmniej godzinę. Gra niewarta świeczki.
- Jeszcze raz przejść planszę z żabami i cofnąć się do drogi, którą można kontynuować dojazd do miasta. Minus: walka z żabami po raz drugi.
Odetchnęliśmy głęboko i byliśmy gotowi na drugie starcie. Żab było już jakby mniej, może zaobserwowały najazd wroga i zaczaiły się w zaroślach. Po chwili spotkaliśmy rowerzystę jadącego w kierunku zalanej ścieżki. Postanowiliśmy go ostrzec we wszystkich językach, jakie znamy, włącznie z migowym. Patrzył na nasze dziwne, spanikowane twarze i spokojnie odrzekł, iż zdaje sobie sprawę, że ścieżka jest zalana. Jechał nią już w tym roku przynajmniej 10 razy. Nie ma sakw, więc przenosi rower po stromej skarpie bokiem. Sprawdził też głębokość: będzie co najmniej do pasa. Zaproponował nam nawet pomoc, ale wiedzieliśmy, że to zajmie zbyt długo. Powodzenia, wracamy do cywilizacji.
Już chyba zdarzyło się wszystko, co najgorsze, więc mogło być tylko lepiej. Z takim nastawieniem jechałam do Székesfehérvár, gdzie udało się nam znaleźć Couchsurfera, Steve’a. Stosowałam pozytywną wizualizację, ale chyba trochę się rozpędziłam, bo w moich fantazjach pojawił się duży dom z klimatyzacją…Ach, wracam na ziemię. Szczególnie, że już wjechaliśmy do miasta, a Łukasz mówi, że padła mu komórka, na której ma zapisany adres Steve’a. Na ratunek pospieszył power bank, który przywrócił komórkę do życia i jakimś cudem znaleźliśmy się na miejscu. Uwaga: był to duży dom jednorodzinny na przedmieściach. W domu panował przyjemny chłodek, na oko jakieś 20 stopni. Podejrzane…dojrzałam klimatyzator! Wiecie co? Wizualizacja działa, a marzenia się spełniają! 🙂 A może to był po prostu bonus za tak trudną planszę?